STSport

W wielkim stylu Nick Diaz wrócił do UFC. W walce wieczoru podczas UFC 137 pokonał przez decyzję BJ-a Penna. To zwycięstwo ma dwie duże konsekwencje – Penn zapowiedział zakończenie swojej kariery, a wszyscy fani MMA już powinni zacierać ręce na pojedynek Diaz vs. St-Pierre

Początkowo Diaz, który wrócił do UFC z federacji Strikeforce, miał walczyć o tytuł z Georges’em St-Pierrem. Jednak w wyniku różnych okoliczności ostatecznie stanął naprzeciw byłego dwukrotnego mistrza UFC – BJ-a Penna. Po tej walce jednak żaden fan MMA nie powinien czuć się zawiedziony, bo przyniosła ogromną dawkę emocji i dobrej bijatyki.

Pierwsza runda zdecydowanie na korzyść Penna. Diaz nie był sobą – przygaszony, stonowany, nie rzucił się na rywala z pięściami i próbował obaleń zamiast iść na wymianę ciosów. To zupełnie nie w jego stylu. Rywal wykorzystał to i kontrolował pierwsze pięć minut.

Sytuacja zmieniła się już w drugiej rundzie. Praktycznie całe starcie wojownicy walczyli w stójce. Kryzys kondycji Penna sprawił, że do zdecydowanego ataku ruszył Diaz. Głowa BJ-a co chwila odskakiwała po celnych ciosach rywala. Były mistrz Strikeforce dodatkowo cały czas prowokował swojego przeciwnika. Pokrzykiwał coś do niego, nadstawiał głowę do ciosów, chciał go rozjuszyć – takiego Diaza wszyscy znamy i chcemy oglądać.

Trzecia runda podobnie – Diaz uderzał, a Penn próbował przetrwać. Już w połowie tego starcia Diaz unosił ręce w geście triumfu, To tylko zmobilizowało jego przeciwnika, który ostatnie chwile poświęcił na desperackie próby ostatniego ataku. Bezskuteczne. Po 15 minutach sędziowie jednogłośnie (29:27, 29:28, 29:27) wskazali Nick’ego Diaza jako zwycięzcę.

St-Pierre to tchórz, boi się walki ze mną – już po ogłoszeniu werdyktu komentował Diaz. Siedzący na trybunach mistrz z Kanady nie wyglądał na zachwyconego tymi słowami. Szykuje się więc niesamowity pojedynek o tytuł mistrzowski.

Co do pokonanego, to jak sam przyznał była to najprawdopodobniej jego ostatnia walka. – W drodze jest moja córeczka. Nie chcę, żeby oglądała mnie w takim stanie – powiedział Penn. Trzeba mu przyznać, że nawet bez lustra potrafił bezbłędnie odczytać stan swojej twarzy.

Drugą walką wieczoru był pojedynek wagi ciężkiej pomiędzy byłym zawodowym graczem w football amerykański – Mattem Mitrione – a Francuskim kickbokserem – Cheickiem Kongo. Mitrione miał dobry start w UFC, bo wygrał dotychczas swoje wszystkie pięć pojedynków, jednak jego rywal stoczył na zawodowym ringu ponad trzydzieści walk i było to widać podczas pojedynku.

Starcie nie przyniosło niestety zbyt wielu emocji. Matt Mitrione nie umiał skutecznie zaatakować, a Kongo nie chciał. Low-kickami obijał nogi swojego Amerykańskiego przeciwnika i właściwie do tego sprowadzało się piętnaście minut walki. Celnych ciosów było jak na lekarstwo, efektownych akcji jeszcze mniej. Francuz jednogłośnie wygrał na punkty, a my jak najszybciej powinniśmy zapomnieć o tej walce, bo była to antyreklama wagi ciężkiej.

Zupełnie inaczej wyglądała walka dwóch innych ciężkich – Roya Nelsona i legendarnego Mirko Filipovicia. Tutaj w oktagonie działo się dużo ciekawego. W pierwszy starciu oglądaliśmy bardzo wyrównany pojedynek. Obaj zwodnicy próbowali atakować w swoim stylu, Filipovic – celnymi ciosami i kopnięciami, Nelson potężnymi cepami i próbami obaleń. Druga runda zaczęła się od huraganowego natarcia Chorwata. Jego rywal zachwiał się i ten moment nieuwagi spowodował, że na jego głowę posypał się grad ciosów. Wiele z nich doszło celu powodując rozcięcia i krwawienie, ale… Nelson dalej stał na nogach. Był to początek końca Filipovicia. W ten szturm włożył wszystkie swoje siły i nie był w stanie dalej opierać się przeciwnikowi, który gdy trochę otrząsł się, przystąpił do ataku. Trzecia runda potrwała zaledwie półtorej minuty. Pod naporem Nelsona Filipovic w akcie rozpaczy rzucił mu się do nóg próbując obalenia – nieskutecznie. Po chwili to Amerykanin atakował z dosiadu i gradem ciosów zasypywał swojego rywala. To był koniec. Najprawdopodobniej był to ostatni pojedynek w karierze Mirko Filipovicia, który przez ponad 10 lat zawodowej kariery stał się prawdziwą legendą MMA. Walczył między innymi w K1- World Grand Prix, Pride UFC. Słynął z niesamowitych kopnięć. Schodząc ringu z duży żalem mówił: – Chciałem pożegnać się zwycięstwem. Nie udało się.

Ciekawie zapowiadającym się pojedynkiem było starcie doświadczonego Jeffa Currana z nieobliczalnym Scottem Jorgensenem. Tym razem szaleństwo wygrało z kalkulacją i to właśnie Jorgensen pokonał rywala na punkty. Duży wpływ na to miała kontuzja, której Curran nabawił się na początku trzeciej rundy. Po jednym z ciosów najprawdopodobniej uszkodził sobie kciuk prawej dłoni i do końca walki ta ręka była praktycznie bezużyteczna. Próbował nią atakować, ale ciosy były słabe, a po każdym z nich z Curran co chwila strzepywał rękę jakby chciał pozbyć się bólu. Niemniej jednak dotrwał do końca rundy, ale o zwycięstwie nie mogło być mowy.

Udanie w UFC zadebiutował Japoński zawodnik Hatsu Hioki, który pokonał George’a Roopa. Werdykt sędziów wzbudził sporo emocji, bo dwóch z nich punktowało na korzyść Hiokiego, a jeden – Roopa. Ciężko mówić w tym wypadku o kontrowersji, ale równie dobrze wynik mógł być odwrotny, bo walka była bardzo wyrównana, a o jej ostatecznym rozstrzygnięciu decydowały niuanse.

Za walkę wieczoru – co oczywiste – uznano pojedynek BJ-a Penna i Nickim Diazem. Najlepszym nokautem popisał się Amerykanin polskiego pochodzenia – Bart Palaszewski. Nagroda na najlepsze poddanie powędrowała do Cerrone. Stan konta wszystkich wyróżnionych powiększył się o 75 tysięcy dolarów.

Leave a Reply

You must be logged in to post a comment.