STSport

Przemysław Saleta znów pokonał Marcina Najmana nie zadając mu ani jednego ciosu. Walka wieczoru gali MMA Attack trwała ledwie około minuty, gdy ciężko kontuzjowany Testosteron poprosił o przerwanie starcia. Nie oznacza to jednak, że na Torwarze zabrakło emocji. Tych dostarczyły inne walki.

Walka wieczoru, która miała być wielkim rewanżem, czyli pojedynek Saleta vs Najman trwała ledwie minutę i zakończyła się w kuriozalny sposób. Testosteron pierwszy zaatakował Saletę, obalał (co w formule K-1 nie ma większego znaczenia), ale przede wszystkim zadawał dużo kopnięć. I właśnie po jednym z nich doznał bardzo bolesnej kontuzji kości piszczelowej. Wstępne oględziny wskazują na pęknięcie, a być może nawet złamanie. Niemniej jednak Saleta spojrzał na swojego rywala, roześmiał się szyderczo i podniósł ręce w geście triumfu.

Dziwne to zwycięstwo, bo wygrany nie zadał praktycznie ani jednego czystego ciosu, a przegrany pokonał się własnym kopnięciem. – Już podczas ważenia wiedziałem, że Najman ma siły na pół minuty, może minutę. Chciałem go przeczekać, a później zaatakować. Niestety nie udało się – mówił już po starciu Saleta. – Obawiam się, że Marcin Najman następnego pojedynku ze mną może zażyczyć sobie w sumo – kpił. – Do takiego jednak już na pewno nie dojdzie – podsumował. Wylewny zazwyczaj Marcin Najman utykając opuścił szybko halę – wybuczany i wygwizdany przez publiczność.

Dla wielu najlepszą walką wieczoru był pojedynek Tomasza Drwala z Garym Padillą. Widzowie zgromadzenia na Torwarze i przed telewizorami widzieli dziesięciominutową efektowną walkę w stójce. Do twarzy obu zawodników dochodziło wiele celnych ciosów. Fani Polaka zadrżeli na początku drugiej rundy. Drwal opadł wówczas wyraźnie z sił, opuścił gardę i tylko dzięki refleksowi unikał ciosów rywala. Po chwili jednak zregenerował się i sam przystąpił do ataku. Sam zaczął zadawać dużo ciosów, a jego rywal słaniając się na nogach cudem tylko nie padł na deski. Mocne zakończenie drugiego starcia przekonało sędziów, że to właśnie Tomasz Drwal powinien zostać wskazany jako zwycięzca. – Taktyka była jedna, unikać parteru – powiedział po walce zwycięzca.

Ciekawą walkę stoczył również Maciej Górski. Jego rywalem był zapaśnik – Juan Barrantes. I to właśnie umiejętności zapaśnicze zadecydowały o porażce Polaka. Górski w stójce radził sobie dobrze, ale gdy tylko dochodziło do zwarcia, to jego rywal bez problemu przenosił go do parteru. W całej walce robił to wielokrotnie. Sędziów nie przekonało to jednak na tyle, żeby uznać wyższość Barrantesa po regulaminowych dwóch rundach. Podczas trzyminutowej dogrywki bardzo blisko nokautu był Maciej Górski. Dwa razy groźnie kopał rywala kolanem w głowę – na nic to się jednak zdało, a po upływie czasu wskazano Juana Barrantesa jako zwycięzcę. – Godzę się z tym wynikiem. Na pewno nie była to moja ostatnia walka – podsumował Górski.

Dobrą walką miał być również pojedynek Michała Kity z Ricco Rodiguezem. Okazało się jednak, że jedynym pomysłem Amerykanina na pojedynek z Polakiem były próby obaleń. Chociaż właściwie ciężko nazwać je próbami – były to raczej rozpaczliwe parodie prób. Kita kontrolował pojedynek, nie dał się sprowokować i wygrał zasłużenie przez decyzję.

Spektakularny powrót do oktagonu zaliczył Damian Grabowski. Pitbull nie walczył od ponad roku, ale swoim pojedynkiem z Joaquimem Ferreirą udowodnił, że nie zmarnował tego czasu. W 2 minucie i 57 sekundzie pierwszej rundy Polak założył swojemu rywalowi gilotynę. Uścisk był na tyle mocny i pewny, że sędzia musiał przerwać walkę. – Udało mi się poddać zawodnika z czarnym pasem w brazylijskim jiu jitsu. Sam nie osiągnąłem jeszcze tego stopnia – mówił Grabowski z dumą tuż po walce.

Pojedynek Borysa Mańkowskiego z Peterem Sobottą został rozstrzygnięty przez sędziów po dogrywce. Wskazali Polaka jako zwycięzcę. Według wielu jednak taki werdykt był po prostu niesprawiedliwy. To właśnie Sobotta był dominujący w tej walce, skutecznie obalał, aktywnie pracował w parterze i przynajmniej dwa razy był bardzo bliski założenia dźwigni kończącej. Borys Mańkowski również popisywał się świetnymi akcjami – głównie jednak defensywnymi, choć parę jego ciosów doszło do głowy przeciwnika. Wynik jednak poszedł w świat, Borys Mańkowski odniósł drugie zwycięstwo z rzędu.

Pewną kontrowersją zakończył się również pojedynek Macieja Sikońskiego z Piotrem Niedzielką. Przegrany Sikoński twierdzi, że sędzia źle zinterpretował jego sygnalizację. – Chciałem pokazać, że rywal zadawał mi nieprzepisowe ciosy w tył głowy, a sędzia uznał, że odklepałem walkę. Poważnie zastanawiam się nad odwołaniem w sprawie tego rozstrzygnięcia – mówił. Jego rywal – jak łatwo się domyślić – widział przebieg całej sytuacji zupełnie inaczej. – Owszem, przez przypadek zadałem cios w tył głowy, ale było to już po odklepaniu końca walki. Przeprosiłem za to, ale wynik uważam za słuszny – komentował.

Kontrowersji nie było natomiast w pojedynku Sebastiana Grabarka z Johnnym Fracheyem. Francuz wypunktował Polaka i pewnie wygrał na punkty jednogłośną decyzją sędziów.

Warto również w paru słowach wspomnieć o samej gali – w końcu to nowa marka na polskim rynku MMA. Na pewno trzeba pochwalić organizatorów za równowagę między formą a treścią. Oprawa nie była przytłaczająca i ważniejsza od samych walk. Te zaś były przeprowadzane bardzo sprawnie. Między kolejnymi pojedynkami przerwy trwały maksymalnie kilkanaście minut, nie było opóźnień ani nieplanowanych wydarzeń. Było po prostu profesjonalnie.

Niestety niekorzystnie wypadła para prowadzących – Irek Bieleninik oraz Dorota Gardias. Zwłaszcza ten pierwszy, który w założeniach miał grać pierwsze skrzypce, przyprawiał widzów raczej o rechot niż wzmożone emocje. Nie miał za wiele ciekawego do powiedzenia na temat zawodników, gali, więc jego komentarze ograniczały się do żartów na różnym, przeważnie dość niskim poziomie. Brakowało osoby, która mogłaby w odpowiedni sposób nakręcać publiczność, a po walce zadać 1-2 pytania zawodnikom.

Ogromne brawa za to, że walki prowadzone były w oktagonie. Duża krecha za to, że ktoś nie dopatrzył zamknięcia jednego z wejść i przez całą galę dwóch chłopców musiało trzymać, żeby zawodnicy przez uchylone drzwiczki nie wypadli na zewnątrz. Raz prawie do tego doszło.

Ogólnie jednak trzeba pierwszą galę pod szyldem MMA Attack ocenić pozytywnie. Według głównego sprawcy całego zamieszania, czyli szefa federacji – Dariusza Cholewy – następna gala już na wiosnę. Czekamy z niecierpliwością.

Leave a Reply

You must be logged in to post a comment.