STSport

Kiedy Melvin Manhoef wyleciał z rozpiski KSW 21, a jego miejsce zajął Kendall Grove, większość polskich fanów MMA była zawiedziona. Bo przecież Manhoef to olbrzymia gwiazda, szalony i widowiskowy brawler, a przy okazji jedyny zawodnik, który znokautował Marka Hunta w MMA. Z kolei obdarzony przydomkiem „Da Spyder” Grove to były zawodnik UFC, zwycięzca trzeciej edycji The Ultimate Fighter, jednak z braku jakiś bardziej spektakularnych zwycięstw, pozostaje głównie na marginesie, przez co większość fanów MMA słabo go kojarzy. W tym artykule postaram się niejako przybliżyć jego sylwetkę.

29-letni Grove nie należy do tych cudownych młodych, którzy, niczym Marcin Held, w wieku 20 lat święcili triumfy na międzynarodowej arenie. Mając  19 lat Grove dopiero rozpoczął treningi MMA. Sam mówi, że gdy pierwszy raz przyszedł na salę, to nawet nie myślał o jakiejś karierze zawodowej. Wszystko się zmieniło, kiedy pomagał Philowi Baroniemu w przygotowaniach. Po kilku sesjach, były zawodnik UFC spojrzał na Grove’a i powiedział „masz potencjał, powinieneś zacząć walczyć”. Dwa miesiące później Grove stoczył swój pierwszy amatorski pojedynek, a kolejne dwa miesiące później – swój pierwszy zawodowy. Oba wygrał przed czasem.

Mając rekord zaledwie 5 zwycięstw i 3 porażki, Grove trafił do programu reality show The Ultimate Fighter, gdzie do swojej drużyny wybrał go były mistrz UFC w wadze półciężkiej, Tito Ortiz. To co wyróżniało Grove’a na tle innych uczestników to nie były tylko jego umiejętności Muay Thai czy czarny pas brazylijskiego jiu jitsu, ale jego wzrost. Mierząc 198 centymetrów Amerykanin został mianowany najwyższym zawodnikiem wagi średniej w UFC, co utrzymuje się po dziś dzień. W TUF-ie Grove szybko wygrał swoje pierwsze dwie walki z Rossem Pointonem i Kalibem Starnesem, by w finałowym starciu pokonać Eda Hermana przez jednogłośną decyzję, po bardzo widowiskowym pojedynku.

Kariera Grove’a w UFC okazała się być jednak istnym rollercoasterem. Po swoich pierwszych trzech zwycięstwach (w tym nad niezłym Alanem Belcherem) , Amerykanin poniósł dwie porażki przez nokaut w pierwszej rundzie. Zarówno Patrick Cote i Jorge Rivera nie okazali żadnego szacunku dla zwycięscy TUF-a. Ruszyli do przodu, starając się go znokautować swoimi potężnymi uderzeniami i… udało im się to. Następnie Grove wygrał dwa pojedynki, by znów przegrać, potem znów wygrał i znów przegrał, i znów wygrał, aż jego ciąg pomieszanych wyników zakończył się dwiema porażkami, gdzie został fizycznie zdominowany przez Tima Boetscha oraz stłamszony w parterze przez Demiana Maie.

Warto też tutaj wspomnieć  o innej porażce Grove’a, jako dowód, że jest to zawodnik, który potrafi się postawić nawet czołowemu fighterowi. Mowa tutaj o pojedynku z Markiem Munozem. W pierwszej rundzie, dzięki swojej bardzo dobrej stójce, Grove położył na deski zamerykanizowanego Filipińczyka, który jest dziś topowym średnim na świecie. Następnie broniąc obalenia, złapał Munoza w ciasną anakondę, by potem przejść do duszenia gilotynowego. „Da Spyder” był o włos od zwycięstwa, jednakże runda się zakończyła. W drugiej już nie miał takiego szczęścia i mimo aktywnej pracy na plecach nie dał rady sprzeciwić się ciężkim ciosom Munoza.

To co można było zaobserwować w trakcie kariery Grove’a w UFC to umiejętność wykorzystywania swoich warunków fizycznych w stójce, jak i w parterze. Trzymanie na dystans długimi prostymi, liczne kopnięcie, w klinczu świetne użytkowanie kolan, a w parterze korzystanie z długich kończyn do zakładania m. in. trójkątów. To co bym wyznaczył na największą słabość Grove’a to dziurawa garda, słaba szczęka, znikome wręcz zapasy (choć być może się polepszyły, wszak w ciągu tego roku ćwiczył z Tito Ortizem) a także brak siły fizycznej. Warto też wspomnieć, że w większości amerykańskich organizacji dozwolone jest bicie łokciami w głowę, co Grove namiętnie wykorzystywał w swoich pojedynkach. Na KSW nie będzie już miał tej możliwości.

Podsumowując, należę do tej niewielkiej grupki ludzi, która uważa, że Kendall Grove jest znacznie lepszym przeciwnikiem dla Mameda niż Melvin Manhoef. Może nie ma tej samej charyzmy, popularności i tego nokautującego ciosu, ale to będzie pierwszy raz od czasu pojedynku z Santiago, kiedy Mamed zmierzy się z czarnym pasem brazylijskiego jiu jitsu. I to o 15 centymetrów wyższym czarnym pasem brazylijskiego jiu-jitsu. W wypadku walki z Manhoefem wszystko sprowadzało się do pytania „kto pierwszy trafi?”, bądź „pierw trafi Manhoef czy Mamed sprowadzi?”. Z Grovem powinno być troszeczkę ciekawiej.

 autor: Adam Zygiel

Leave a Reply

You must be logged in to post a comment.